poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Rozdział XXXIII - Mam umrzeć?

                      Strach potrafi być naprawdę niesamowitym bodźcem; Rosalyn nie odczuwała zmęczenia czy nawet bólu. Wysoka adrenalina sprawiła, że jej ciało cały czas poruszało się do przodu, bez żadnych problemów pokonując kujące ciernie tylko po to, aby iść na skróty.
                      Panika jaką siał strach w głowie nie pozwalała trzeźwo myśleć. Ten sam las co nie zmienił się zbyt bardzo wydawał się obcy. Chodziła tymi ścieżkami milion razy, ale teraz miała wrażenie, że jest tu pierwszy raz.
                      Chciała krzyczeć, zawołać swojego przyjaciela, jednak nie dała rady wydobyć z siebie żadnego porządnego i wysokiego dźwięku. Za dużo nawdychała się zimnego powietrza, który podrażnił jej gardło. W kącikach błękitnych oczu  zbierały się łzy. Czuła mocny uścisk w klatce piersiowej. Zatrzymała się i zaczęła chodzić dookoła. Miała wrażenie, że wszystko wokół niej kręci się w kół. Drzewa poruszały się, ale tylko w jej wyobraźni. Raz szła do przodu, kilka kroków w prawo, w lewo. Czasami się cofała. W końcu znowu zaczęła biec, aż wpadła na Rossa. Odbiła się od niego upadając na ziemię.
                      Chłopak trzymał w dłoniach trzy przebiśniegi, lecz gdy tylko zobaczył Rosalyn rozluźnił dłonie, a kwiaty spadły na ziemię.
                      Dziewczyna wyglądała koszmarnie. Włosy były potargane, suknia brudna i porwana. Wtedy jeszcze dostrzegł, że ma na nogach niewielkie zadrapania. Lecz co najbardziej go przeraziło to była jej twarz. Przestraszona. Tak jakby nie zdawała sobie sprawy gdzie jest. Dostrzegł też, że jej oczy zrobiły się szkliste. Szybko ukucnął przy niej i podał rękę. Rosalyn zacisnęła usta w wąską linię i złapała mocno dłoń Rossa.
                      - Co się stało? - zapytał z troską. Zastanawiał się czy została zaatakowana i tak spanikowała. Albo coś zobaczyła. Kiedy dziewczyna trzymała jego dłoń czuł jak cała drży.
                      - Myślałam, że możesz być martwy - wydukała starając się zachować normalny ton głosu.
                      Jeszcze przed chwilą myślała, że zobaczy go zimnego jak kamień, w kałuży szkarłatnej krwi. Poczuła delikatną ulgę, gdy już wiedziała, że nic mu nie grozi. Ale teraz zaczęła się niepokoić czarownicą.
                      - Dlaczego myślałaś, że mogę być martwy? - zapytał cały czas patrząc dziewczynie w oczy. Teraz on też zaczął się niepokoić.
                      - Nie poczułeś? Nie przygniotła cię do ziemi jej aura?
                      Rosalyn trochę podniosła głos. Ross wyglądał na zdziwionego. Poznała po jego minie, że nie ma pojęcia co ona mówi. Zapewne gdyby poczuł tamtą aurę nie byłby taki spokojny. Białowłosa pamiętała jak po raz pierwszy uwolniła swoją aurę przy nim. Nie przytłoczyła go tak jak ją, gdy wroga wiedźma uwolniła swoją. Czarownice zawsze się ukrywają. Ujawnianie aury to marnotrawstwo energii. Z reguły, kiedy używają zaklęć nie wymagających wiele energii obecność czarownicy jest niewyczuwalna. Dobrym przykładem takiej magii była iluzja zamiany piasku w srebrne monety. Jednak tam na polanie czarownica uwolniła aurę tak silną jakby miała właśnie zawalczyć na życie i śmierć. Musiała się domyślić, że Rosalyn po nią przyszła. I to musiał być komitet powitalny.
                      Aby się upewnić Ross wrócił z Rosalyn na polanę. Wszystko wyglądało w normie, prócz jednego szczegółu. Wielka ściana z roślin, która otaczała kiedyś chatkę na kurzej łapce ułożony z grubych pnączy miała napis: Przyjdźcie wieczorem.
                      To była wiadomość od czarownicy. Zaprosiła ich na wspólną śmierć.

~*~

                      Ścieżką wioski szła służka domu Connorów. Pracowała tam od kiedy skończyła piętnaście lat. Nigdy nie miała własnego życia, zawsze była na usługi pani Angeliny Connor. Zamożnej kobiecie wydawało się, że pokojówka spełniała każdą jej zachciankę. Lecz czy na pewno tak było?
                      Owa służka liczyła sobie czterdzieści parę lat. Czarne krótkie włosy zaczęły siwieć. Skóra powoli się marszczyła.Była niziutka, ale pulchna. Ostatnimi laty przybrała na wadze. Jedynie mocno niebieskie oczy wydawały się wiecznie młode.
                      Zapewne nikt nie pamięta, ale jedenaście lat temu, kiedy pani Conor wymyśliła wspaniały plan pozbycia się Missfoster i namówiła Jemerę, aby to zrobiła, ta służka powstrzymała Colina nim zdążył ostrzec przyjaciółkę. Zamknęła go w jego pokoju i trzymała pod kluczem. Zgodnie z rozkazami Angeliny. Ale czy to były jej rozkazy?
                      Służka dotarła w końcu do jedynej dwupiętrowej chaty w całej wiosce. Na tabliczce przed domem widniał napis: Rezydencja Connorów. Weszła do domu wcześniej zdejmując buty, aby ich nie pobrudzić. Postawiła je starannie przy drzwiach. Wyprostowała się i odwróciła na pięcie, by móc przygotować obiad. Nagle jej drogę zaszła sama pani Connor. Spiorunowała służącą wzrokiem.
                      - Gdzie ty się szlajałaś? Masz pracę do zrobienia!
                      Pokojówka nie powiedziała. Schyliła głowę i wbiła wzrok w drewnianą podłogę, aby uznać wyższość Angeliny nad nią.
                      Pani Connor spojrzała na jej buty. Teraz wyglądała na bardzo oburzoną. Jakby ktoś oblał jej ulubioną suknię mlekiem.
                      - Masz upaćkane buty. Są całe w jakieś trawie... mchu... O boże! - krzyknęła aż podskakując. - Byłaś w lesie! - powiedziała wytykając trzęsący się palec. - Po co tam łazisz? Chcesz na nas sprowadzić klątwę?
                      Służąca jeszcze bardziej się skuliła. Pokręciła energicznie głową.
                      Pani Connor uwielbiała tą służącą. Była bardzo posłuszna i znała swoje miejsce.  Czasami miała wrażenie, że była za nią gotowa oddać życie. Dlatego jej wybaczyła. Zasługuje na to i będzie szczęśliwsza. A szczęśliwszy człowiek to bardziej pracowity człowiek.
                      - Nic się nie stało - rzekła po chwili machając lekceważąco ręką. Zauważyła, że pokojówka od razu się rozluźniła. Widocznie odetchnęła z ulgą. I o to właśnie jej chodziło! - No dobrze - klasnęła w ręce - zabierz się do robienia obiadu.
                      Służka wyprostowała się.
                      - Jak sobie pani życzy - powiedziała i wyminęła Angelinę kłaniając się jej lekko.
                      Przeszła krótkim korytarzem do kuchni. Jej usta uformowały się w pewny siebie i cyniczny uśmiech. Brakowało jej teraz tylko szyderczego i głośnego śmiechu. Podeszła do szafki wyjmując duży, ostry nóż, kilka warzyw ze spiżarni i mięso. Mocno zacisnęła nóż w dłoni i wbiła go w wieprzowinę dzieląc na kawałki.
                      - Co robiłaś w lesie? - zapytał Colin stając nagle w kuchni. - Po co tam poszłaś?
                      Pokojówka odwróciła się do niego trzymając nóż. Po ostrzu spływały krople krwi, które następnie spadły na podłogę.
                      - Czemuż panicz jest taki ciekawski?
                      Colin wcale nie zamierzał udawać miłego. Ściągnął groźnie brwi, napiął mięśnie twarzy, skrzyżował ręce na piersi i wyprostował się.
                      - Nigdy nie chodziłaś do tego lasu. Teraz nagle się tam wybrałaś?
                      - Robię to co służąca robić powinna. Służę swojej pani. - Wytarła świńską krew z noża. - Ale panicz nie robi tego co powinien. - Uśmiechnęła się.
                      - Moja matka cię tam nie wysłała. Nigdy nie chciała mieć nic wspólnego z tym lasem. Boi się go, więc to nie były jej rozkazy. A ty zawsze się słuchasz rozkazów. Nigdy nie robisz nic dla siebie, aż do teraz.
                      - Raz posłała tam Jemerę - przypomniała mu.
                      - A później jej unikała, bo bała się z nią kontaktu. Myślała, że może zarazić się od niej klątwą. - Prychnął. - A ciebie wita z otwartymi ramionami nie bojąc się niczego.
                      Colin właśnie sobie coś uświadomił. Mimo, że jego macocha ufa i bardzo lubi tą pokojówkę, to jej także nie pozwoliłaby się zbliżać do ich domu przez jakiś czas. To się nie zgadzało. Tak nie powinno być. Spojrzał na kobietę. Wbijała w niego groźne spojrzenie, aż po jego plecach przeszły ciarki.  Już nie był taki pewny siebie. Czuł najprawdziwszy strach. Ręce opadły wzdłuż ciała. Cofnął się o krok.
                      - Kim jesteś? - zapytał.
                      Służka wbiła nóż w mięso i odsunęła się od mebli. Pozwoliła mu ujrzeć prawdę, swój prawdziwy wygląd. Colin z początku poruszał ustami łapiąc tylko powietrze. Nie był w stanie wydusić słowa. Wpadł na ścianę uderzając się w plecy i wyspał w końcu:
                      - Powiem wszystkim.
                      Służka pstryknęła palcami.
                      - Śmiało. Usłyszą co innego.
                      Colin wybiegł z kuchni. Potknął się o swoje nogi prawie upadając na podłogę. W ostatnim momencie udało mu się złapać poręczy przy schodach na górę. Jego ręce drżały ze strachu. Wdychał głęboko powietrze. Bał się obrócić za siebie. Myślał, że ona za nim stoi. Być z może z nożem i właśnie robi zamach, aby wbić ostre narzędzie w jego plecy. Zacisnął mocno oczy, ale nic się nie stało. Odwrócił powoli głowę za siebie. Słyszał tylko swój oddech i zderzanie metalowego noża z blatem kuchennym. Ona dalej stała w kuchni i przyrządzała obiad jak gdyby nigdy nic.
                      Wstał. Zaczął się rozglądać. Spojrzał na matkę, która w salonie, w pokoju obok, czytała spokojnie książkę. Wszystko wyglądało jakby było w porządku. Wszedł do pomieszczenia i ze strachem w oczach patrzył na macochę. Ona jednak nie podniosła na niego wzroku znad książki, jednak przez jego głośne sapanie wiedziała, że tutaj jest.
                      - Coś się stało? - zapytała spokojnie.
                      - Matko! Nasza służka to czarownica! - wykrzyczał.
                      Macocha aż podskoczyła. Nagle na jej twarzy pojawił się wesoły uśmiech, co całkowicie zbiło z tropu Colina. Pani Connor odłożyła książkę i podeszła do syna prawie w samych podskokach.
                      - To wspaniale! - zawołała klaszcząc w dłonie. - Ale jeśli chcesz mieć dziesięcioro dzieci z Katriną to lepiej poczekaj do ślubu! - zachichotała.
                      Colin stał jak wryty.
                      - Co?
                      Wtedy przypomniał sobie słowa służącej: Usłyszą co innego. Cholera! To oto chodziło! Rzuciła jakieś zaklęcie. Ale skoro usłyszą, to nadal mogą zobaczyć. Wyjrzał z pokoju by sprawdzić czy ona dalej jest w  t e j  formie. Tak! Dalej  t a k a  była. Zostało jeszcze to.
                      - Muszę ci coś pokazać! - powiedział łapiąc macochę za rękę i wyprowadził ją z pokoju na korytarz. - Spójrz! - pokazał na służącą w kuchni na końcu korytarza. Stała przy blacie i dalej kroiła mięso.
                      Pani Connor spojrzała na syna podejrzliwie.
                      - Na co mam patrzeć?
                      - Na służącą! Nie widzisz? Wygląda całkiem inaczej!
                      Angelina zaśmiała się wesoło. Potem pokiwała głową i wytarła łzy, które zebrały się w kącikach oczu.
                      - Ona przytyła już dawno temu...- znowu parsknęła śmiechem i wróciła do salonu, aby móc skończyć czytać książkę.
                      Kiedy matka zatrzasnęła za sobą drzwi Colin ruszył do kuchni.
                      - Zamierzasz mnie teraz zabić? - zapytał.
                      - Skądże... Gdybym miała to zrobić... - uśmiechnęła się wrednie. - Zginąłbyś już dawno, że swoją prawdziwą rodziną. - Odwróciła się do niego przodem.
                      Colin w osłupieniu słuchał służącej.
                      - Zabiłaś moich rodziców? - krzyknął.
                      - To nie ja... to przeznaczenie - powiedziała spokojnie, a w myśli dodała: Które wypełniłam. Nie mogła mu powiedzieć, że zabiła jego prawdziwych rodziców, bo prawdopodobnie jej plan by nie wypalił. - Pozwolę ci odejść - dodała spokojnym głosem. - Wiem, że nie chcesz się żenić z Katriną.
                      - Pozwolisz mi odejść? - zapytał jakby nie dowierzał. O czym on właściwie z nią rozmawia?
                      - Ah, tak. Nikomu nie powiem - zachichotała. - I co? Pasuje?
                      - Dlaczego?
                      - Bo ty też masz przeznaczenie do wypełnienia.
                      - Mam umrzeć? - zadrwił.
                      - Nie, żyć.

~*~

                      Po wydarzeniu w lesie Ross i Rosalyn wrócili do opuszczonego domku Miljany. Dziewczyna usiadła na kołdrze i podwinęła brudną suknie sprawdzając czy rany nie są poważne. I nie były. Zaledwie delikatne obrażenia, jednak Ross i tak uparł się, że trzeba je opatrzyć. Wyszedł na dwór po wodę ze studni i wrócił w mgnieniu oka. W torbie Rosalyn znaleźli stare ubranie. Właściwie Rosalyn nawet nie wiedziała skąd je ma. Była to dziecięca sukienka. Należała kiedyś do czarownicy, lecz o tym zapomniała. Miała ją na sobie w dzień gdy matka porzuciła ją w lesie.  Ross porwał ją i zanurzył w zimnej wodzie. Potem wycisnął i starannie wycierał łydki Rosalyn, które były upaćkane ziemią i krwią. To nie bolało, lecz czuła przyjemny dreszcz kiedy palce chłopaka muskały delikatnie jej skórę. Na zimny opatrunek nie zwróciła uwagi.
                      - Możesz uleczyć swoje rany? - zapytał głębokim głosem.
                      Rosalyn wzięła wdech.
                      - Mogę, ale nie powinnam. Muszę oszczędzać siły. Regeneracja nie jest moją mocną stroną. Jeśli zrobię jakiś błąd stracę połowę many i nie wiem kiedy się odnowi. - Uśmiechnęła się blado.
                      - Bardzo boli?
                      Dziewczyna pokręciła głową.
                      - Wcale - odpowiedziała.
                      Ross podniósł głowę i spojrzał w błękitne oczy Rosalyn. Przez chwilę wpatrywali się w siebie. W tamtym momencie czarownica zapomniała o wiedźmie, przyszłym pojedynku czy porannym spotkaniem z rodziną. Im intensywniej wpatrywała się w brązowe oczy chłopaka, czuła jakby wszystkie troski po prostu gdzieś zniknęły.
                      Zrozumiała coś bardzo ważnego. Bała się go stracić. Zastanawiała się jak dawno temu stał się dla niej kimś ważnym. Stał na równi z Tenebrisem - tak myślała. Uważała, że gdyby był wyżej niż jej ukochany przyjaciel kot, to byłoby niesprawiedliwe wobec kocura. Znała go dłużej niż Rossa. Ale Ross był człowiekiem, chłopakiem... i im bardziej zagłębiała się w swoje myśli tym jej twarz, nieświadomie, stawała się coraz bardziej czerwona.
                      Ross uśmiechnął się ciepło i odłożył mokrą, podartą sukienkę na bok. Wziął stary bandaż z jej torby. Wył trochę żółty, prawdopodobnie nigdy nie używany przez Rosalyn. Tym razem pamiętała, że akurat to ma. Cóż, nie spodziewała się, że kiedykolwiek jej się przyda. Kiedy Ross pomógł zabandażować jej rany grzecznie podziękowała.
                      Chłopak spakował jej rzeczy z powrotem do torby. W końcu sam się do niej dobrał i wypadło wszystko dokładnie poukładać. Gdy on był zajęty, Rosalyn stojąc za jego plecami zrzuciła z siebie brudną sukienkę pozostając tylko w bieliźnie. Wyjęła wcześniej spodnie i błękitną koszulę. Założyła je tylko raz. Była to noc, ta, w której próbowali wydostać Cedilię z więzienia. Obie rzeczy należały kiedyś do Rossa. Rosalyn użyła magii, aby je zmniejszyć, by dobrze na niej leżały. Wcisnęła się w spodnie bez trudu. Potem sięgnęła po koszulę i zapinała ją starannie guzik po guziku zaczynając od dołu.
                      Czuła na sobie czyjś wzrok, który powodował lekki dyskomfort. Nim dopięła ostatnie guziki podniosła głowę i spojrzała na Rossa. Przyglądał się jej z szerokim uśmiechem na ustach. Wyglądał na zadowolonego.
                      - Co? - zapytała marszcząc brwi.
                      - Mogłaś wyjść się przebrać do innego pokoju - powiedział i odwrócił się do niej plecami. W jego głosie była nutka rozbawienia, która od razu zirytowała czarownicę.
                      Rosalyn odwróciła się na pięcie i dopięła guziki.

                      Właściwie to oboje obawiali się dzisiejszego wieczoru. Chcieli, aby czas płynął wolniej lub całkowicie go zatrzymać. Tak, mógłby stać w miejscu, lecz co się odwlecze to nie uciecze. Rosalyn rzuciła wyzwanie czarownicy w momencie, w którym zjawiła się w wiosce. Nawet jeśli teraz nie pójdzie na polane, to ona zapewne i tak ją znajdzie. Oboje, więc wyszli z chaty i udali się do lasu. Rosalyn jak zwykle przed wyjściem narzuciła na siebie swój ulubiony, czarny płaszcz, a Ross wyciągnął  herb ze sztyletu i umieścił w nim szkarłatny kamień, po czym schował go za pas w spodniach.
                      Wydawało się, że byli przygotowani na tą walką. Mieli też taką nadzieję. Przemierzali gęsty, mroczny las. Całe szczęście, że księżyc, choć nie wzbił jeszcze wysoko, to oświetlał im okolicę. Gdyby niebo było zachmurzone, prawdopodobnie jak wystawiliby dłoń tuż przed nos, to byłoby tak ciemno, że by jej nie dostrzegli.
                      Spotkać się mieli na polanie. W końcu tam czarownica zostawiła wiadomość, jednak nie zdążyli tam dotrzeć. Usłyszeli za plecami głos należący do kobiety.
                      - Witajcie - przywitała ich machając ręką.
_____________________________________________

Prawdę mówiąc miałam dzisiaj nie dodawać rozdziału, ze względu na mój popsuty humor ( nie ma to jak pokłócić się ze swoją jedyną przyjaciółką i zarazem kuzynką, o jakiś beznadziejny filmik xD), który zabrał mi moją wenę, lecz przed tym udało mi się naskrobać dwa rozdziały i skończyć trzyrozdziałową retrospekcję.  I tak uważam, że jest za długa. xD Ale i też za krótka.
Pewnie nie dodam rozdziału przed świętami, więc życzę wam moi drodzy mili i kochani, wesołych świąt. :D i mokrego śmigusa dyngusa.
Nie wiem jak wasze święta, ale moje zapowiadają się... nieprzyjemnie. xD
Pozdrawiam!

3 komentarze:

  1. Ojej! Rosalyn to jest... odważna xD Tak przy chłopaku się przebierać... czuję się zgorszona!
    Chyba wiem czego wiedźma oczekuje od Colina... ;/
    Poza tym-czy ta czarownica nie kontroluje swojej "pani"??
    Pozdro i weny! :D
    K.L.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czego od niego oczekuje? : D Co myślisz? ^^

      Usuń
  2. Uff...wróciłam z otchłani maturalnej i zaczęłam już uzupełniać zaległości :D Jak ja dawno tego opowiadania nie czytałam!!! A więc: przeżyłam przez dwa pierwsze akapity deja vu, tak zwane xD Ale tym razem Ross nie umarł(jeszcze...?).
    Okej, przejdę od razu do służki(a może raczej czarownicy). To było straszne. Jak ta baba tak nożem wymachiwała, mięso cięła, to od razu przyszło mi na myśl, że wpakuje go w czyjeś plecy lub głowę. Ach, te sceny horrorów. DRESZCZ! To było świetne! Pomysł na czar, że wszyscy usłyszą coś innego, niż Colin powie jest niesamowity i świadczy ogromnej przebiegłości wiedźmy(oj, Rosalyn czeka niezły orzech do zgryzienia D:) Jestem przekonana, że czarownica go w jakiś sposób wykorzysta, aby zranić Rosalyn. PS: co usłyszała macocha Colina, że tak zaczęła chichotać? =^^=
    I dlaczego scena w chacie trwała tak krótko? :( Wiesz, ja Twoje opisy o tym, jak oni są sam na sam mogłabym czytać z rozdziabionymi ustami! xD Jejej, mam nadzieję, że teraz, kiedy nasza czarownica uświadomiła sobie jak bardzo Ross jest dla niej ważny, nie straci go w pojedynku z wiedźmą...! Bo na pewno dojdzie do pojedynku. Idę czytać dalej, co tam dla nas przygotowałaś!!! *Q*

    OdpowiedzUsuń