poniedziałek, 16 czerwca 2014

Rozdział XXXVIII - Las się pali.

                    Lorene skończyła opowiadać swoją historię. Ross dalej siedział na pnie skrępowany przez gałęzie drzewa.  Miał mieszane uczucia. Właściwie nie bardzo rozumiał zachowania Lorene. Dlaczego opowiedziała mu to? Chciała wzbudzić w sobie litość? Jaki był cel wtajemniczenia go w plan czarownic  pokonania Feniksa?
                    Przerażające w tej historii było to, że ta czarownica kierowała ich życiem jak chciała, a raczej jak jej kazano, mimo że dosadnie wyjaśniła, że to co im zgotowała było o wiele lepsze niż to co los przygotował. Ale jedno nie dawało mu spokoju:
                    - Po co zabiłaś Aangoro? - zapytał oskarżycielskim tonem.
                    Lorene przyjrzała się uważnie twarzy chłopaka.Wcale nie przekonała go do siebie swoją historią. Być może myślał, że kłamie. Być może nie. A później skupiła się tylk  na oczach, pewnych siebie. Wierzył - pomyślała wtedy. Choć to nie było aż takie ważne, ale bardzo pomocne.
                    Pomyślała nad pytaniem przed chwilą zadanym. I w tym momencie usłyszała kolejny głośny krzyk Rosalyn. Poczuła stąd jak powoli zrywa pnącza. Czas się kończył. Niedługo zawita tutaj, a Lorene nie wykonała do końca swojej roboty.
                    Lorene wstała i otrzepała piękną, błękitną suknię. Patrzyła na Rossa beznamiętnym wzrokiem.
                    - Chciałam, aby Rosalyn mnie jeszcze bardziej znienawidziła.
                    - Po co?
                    - Jedynie co może zniszczyć dobrą aurę Nix, to zemsta. Zabije mnie z zemsty, a potem się przebudzi i zniszczy Feniksa. - Lorene wzięła głęboki wdech. - Ale potrzebuje pomocy, aby obudzić w sobie swoją prawdziwą moc. Jest o tysiąc lat za młoda, aby mogła zrobić to sama. Czarownice ze Stregi jej pomogą. - Schowała w kieszeni spodni Rossa wisiorek w kształcie muszli. - Nie waż się tego zgubić. Gdziekolwiek będziecie, ona was odnajdzie.
                    - Kto?
                    - Syrenia Czarownica.
                    Ross zauważył, że Lorene stała się nerwowa.
                    - Dlaczego chcesz umrzeć? - zapytał spokojnym głosem. Po chwili oboje usłyszeli kolejny, żałosny krzyk Rosalyn, który był bliski rozpaczy.
                    - Nie chcę - powiedziała. - Ale muszę. A ty... Czy ty oddałbyś wszystko by ochronić Rosalyn? Przetrwał byś dla niej nawet najgorszy ból? - pytając o to zmarszczyła brwi, przez co jej twarz wydawała się zmartwiona.
                    Pytanie zadane przez Lorene było dziwne. Wydawało się, że szybko zmieniła temat. Być może bała się śmierci? Ale odpowiedź znał już dawno temu i bez zawahania odpowiedział:
                    - Tak.
                    - To bardzo dobrze. Nie mniej mi tego za złe, ale wszystko robię dla niej, dla nas i dla...- Dodała w myśli Tenebrisa. Nie chciała, aby  jego poświęcenie poszło na marne. - Mam do ciebie tylko jedną prośbę. Nie mów nic Rosalyn przed przybyciem wiedźmy. Nie mów nic Tenebrisowi o jego ludzkim życiu. To co wiesz zachowaj dla siebie.
                    - Więc po co mi powiedziałaś? - Niemalże krzyknął w irytacji.
                    Lorene trzymała teraz w ręku szkarłatny kamień Rossa. Spojrzała na niego z litością i rzekła:
                    - Bo ciebie ogień Feniksa nie spali, a ją tak. - Podeszła bliżej do niego i uklęknęła przy nim. - Przepraszam, ale będzie cholernie bolało - wróciła do lodowatego głosu.
                    I wtedy Lorene wepchnęła szkarłatny kamień w klatkę piersiową Rossa przebijając mu kości. Czuł jak jej dłoń przenika przez żebra, aż do serca. Spojrzał w dół będąc pewnym, że zobaczy mnóstwo krwi. Ale krwi nie było. Był tylko przerażający ból. Gdyby nie był uruchomiony wyginał by się w różne strony. Zacisnął mocno zęby starając się nie krzyczeć.
                    Ośmiowiekowa czarownica znała przepis na pokonanie Feniksa i w nim silny Ross był bardzo ważnym składnikiem. Ross ze szkarłatnym kamieniem w miejscu serca. Umieściła go, dokładnie tam gdzie biło serce każdego człowieka.  Magiczny kryształ powoli wchłaniał jedno z najważniejszych organów Rossa. Nic dziwnego, że odczuwał okrónty ból. A gdy to się zakończyło, kamień pompował krew zamiast serca i utkwił na stałe w ciele Rossa.
                    Półprzytomny chłopak opadł na ziemię, gdy Lorene rozluźniła gałęzie drzewa. Czuł nagłe skurcze mięśni, jego organizm próbował przyzwyczaić się o nowego, magicznego szkarłatu, który zastępował serce. Skulił się mając nadzieję, że ból się zmniejszy, ale nic się nie zmieniło.
                    - Coś ty mi zrobiła? - wysyczał ledwo co łapiąc oddechy.
                    - Pozwoliłam ci korzystać z pełnej mocy magicznego kryształu - odparła spokojnym głosem i ukucnęła przy nim. Dotknęła jego czoła. Było całe rozpalone i mokre. Uśmiechnęła się delikatnie. - Nie martw się, przeżyjesz.  Nic ci nie będzie. Poboli przez kilka godzin, później może będziesz się czuł nieswojo, ale i to przejdzie.
                    I wtedy Rosalyn rozerwała pnącza.  Lorene wstała i spojrzała w miejsce skąd Biała Czarownica nadchodziła. Drzewa wyleciały do góry. Przeleciały bezpośrednio nad Lorene przysłaniając przez chwilę srebrzysty księżyc, a następnie upadły z hukiem tuż obok niej. Ziemia zatrzęsła się.
                    Rosalyn odbiła się od ziemi i używając magii prawie latała. Co jakiś czas jej stopy lądowały na runie leśnym by następnie wybić się i przelecieć kilkanaście metrów. I w ten sposób znalazła się przed Loreną. Wściekła, potężna i niczego nieświadoma Nix.
                    Przeszyła Lorene lodowatym spojrzeniem. Jednak ta się tym nie przejęła. Na twarzy ośmiowiekowej wiedźmy pojawił się nikły uśmieszek. Potem powoli przeniosła wzrok na Rossa, który leżał zwinięty w kłębek przy drzewie i zwijał się z bólu. Za jej wzrokiem podążała i Rosalyn. Gdy ujrzała przyjaciela w takim stanie, jej emocje wyszły na wierzch.
                    - Ty! - krzyknęła w furii.
                    Ścisnęła różdżkę z całej siły i uderzyła z impetem o ziemie.
                    Wszystko co znajdowało się chwilę temu pod nią, teraz wsiało w powietrzu nad głową. Zrobiła zamach różdżką i wszystkie skały, drzewa, drobne zwierzaki, czy podziemna woda wystrzeliła prosto w Lorene. Czarnowłosa czarownica musiała się wycofać. Odskoczyła na kilkanaście metrów.
                    Rosalyn odetchnęła głęboko gdy Lorene uciekła. Wiedziała, że zaraz wróci, a swój czas musiała wykorzystać jak najlepiej. Od razu podbiegła do Rossa. Upadła przy nim na kolana i próbowała pomóc mu wstać. Lecz gdy ona tylko go dotknęła poczuł ból, którzy przeszedł przez całe jego ciało, tak jakby poraził go prąd.
                    - Co ona ci zrobiła? - zapytała.
                    Ross oparł się plecami o pień drzewa i dalej trzymał się za klatkę piersiową. Głos Rosalyn był taki bliski, jednak zdawał się odległy. Przez chwilę miał problem z nawiązaniem z nią kontaktu. Obraz przed jego oczami rozmazał się. Widział jak za gęstą, mleczną mgłą.
                    - Nie wiem - ledwo co wydukał.
                    Dziewczyna objęła jego twarz dłońmi. Czuła od niego silne gorąco. Na pewno miał bardzo wysoką temperaturę. Zacisnęła wargi w wąską linię i dotknęła swoim czołem jego czoła.
                    - Przepraszam - powiedziała. Spojrzała mu w oczy i rzekła: - Wyleczę cię.
                    - Nie - zakazał surowym głosem. - Nic mi nie będzie. Nie marnuj na mnie swojej magii. Gdyby chciała mnie zabić to nie uleczyłaby mojego ramienia.
                    Rosalyn spojrzała zdumiona na jego ramie. Zupełnie o nim zapomniała. A było całe i zdrowe... Ale Ross już na takiego nie wyglądał.
                    - Urocze. - Powiedziała Lorene stojąc kilka kroków za Rosalyn.  Młoda czarownica powoli odwracała głowę w jej stronę. - Spokojnie, on ma rację. Nie umrze. Po boli i może przestanie - uśmiechnęła się wesoło.
                    - Co mu zrobiłaś?! -krzyknęła wstając.
                    - Zadałam trochę bólu. Nudziło mi się, kiedy próbowałaś się wyplątać z pnączy...
                    Ziemia pod Lorene wystrzeliła w górę. Jednak wiedziała, że tak się stanie. Była starsza od Rosalyn o siedemset osiemdziesiąt parę lat. A potem to Lorene zaatakowała po raz pierwszy od rozmowy z Rossem.
                    Musiała stwarzać wrażenie walczącej. Nie mogła zbyt szybko polec. Rosalyn by się domyśliła, że pokonała zbyt łatwo potężną czarownicę, która żyje od ośmiu wieków. Dlatego w swoich atakach nie dawała fory. Zaczęła rzucać w nią różne zaklęcia, a młodsza albo je omijała, odbierała, lub tworzyła tarczę. Kilka chwil wystarczyło, by czarnowłosa mogła spostrzec się, iż w uniwersalnej magii Rosalyn sobie nie radzi tak dobrze, jak w swojej specjalizacji, czyli telekinezą. To ją utwierdziło w fakcie, iż jest słaba i powinna zostać przebudzona. W prawdziwym pojedynku zginęłaby dawno temu. Ale to nie był prawdziwy pojedynek.
                    I ta wymiana zaklęć trochę trwała. Kiedy Rosalyn rzucała w Lorene czar, ta wyśmiewała jej talent specjalnie prowokując białowłosą.
                    - No dalej! Tylko na tyle cie stać? - uśmiechnęła się. Czas było wyciągnąć asa z rękawa: - Twój straszy brat okazywał więcej ducha walki, gdy próbował uratować swoje życie - powiedziała z rozbawieniem.
                    Lorene dokonała swego.
                    Rosalyn poczuła niewiarygodny gniew, żal i smutek. Choć oczy zrobiły się szkliste, nie pozwoliła sobie na łzy. Nie chciała pokazać swojej słabości wrogu. Jednak swojej nienawiści nie potrafiła powstrzymać tak jak łez.
                    Wraz z narastającymi uczuciami czuła niesamowita moc. Czy należała do niej? Jak to w ogóle możliwe? Prawdę mówiąc nigdy wcześniej czegoś takiego nie czuła. Miała wrażenie, że potrafi zrobić wszystko, nawet zgnieść Lorene jak robaka.
                    A Lorene zrobiła coś niespodziewanego. Rozpaliła ogień. Niewielki płomień wzbijał się w górę, jednak był uziemiony. Urwana wcześniej gałąź płonęła.
                    Ogień wzbudzał w każdej czarownicy strach, bo była łatwopalna. Rosalyn zastanawiała się jakim cudem udało jej się zapalić gałąź nie podpalając tym siebie. Po przerażonej mine stara czarownica wiedziała, co chodzi po głowie przeciwniczce.  Uniosła papierek do góry. Narysowany był na nim trójkąt, w środku koło,a w okół niego wiele znaków, które po raz pierwszy widziała.
                    Wcześniej, gdy Rosalyn była skupiona na swoim gniewie Lorene położyła patyk na kartce, wypowiedziała zaklęcie i zapłoną w miejscu, gdzie narysowane były znaki. Było to zaklęcie przywołujące. Dostała je kiedyś od Vivienne. Właściwie to sama o nie poprosiła. Właśnie na tą okazję. Czekała długo, aby go użyć.
                    Rosalyn wzięła zamach różdżką, a za jej pomocą zrobił się silny wiatr. Po raz pierwszy coś takiego jej się udało. Z szoku straciła nad nim kontrole przez co zrobił się silniejszy. Uderzył w Lorene z wielką siłą. Wyrzuciła w górę patyk z płomieniem, by nie zgasł, a sama została porwana przez wiatr. Przeleciała kilka metrów, aż w końcu zatrzymała się na drzewie. Ogień upadł na zimną ściółkę i powoli ją zapalał pomnażając swoje terytorium.
                    Lorene podniosła się z ziemi. Otarła ręką usta, z którym pociekła ciurkiem krew. Rosalyn tego nie wiedziała, ale przypadkiem użyła magii żywiołu wiatru, a to dlatego, że była wściekła. Miała pewną teorię, że silne uczucia mogą pobudzić drzemiącą w niej siłe Nix.
                    Wtedy Rosalyn poczuła wielką pewność siebie. Wierzyła w swoje umiejętności i swoją wygraną. Już w jej głowie pojawił się plan. Użyła jeszcze raz tej magii, tym razem ją kontrolowała. Lorene wystrzeliła w powietrze. Kiedy jej nogi oderwały się od ziemi krzyknęła. Sama była zaskoczona. Nie tego się spodziewała. Szybko wykonała ruch różdżką i sprawiła, aby drzewa ponownie rzuciły się na Rosalyn. Białowłosa jednym ruchem dłoni je zmiażdżyła. Zrównała z ziemią. Rozległ się ogromny hałas, który na pewno dotarł do wioski obok. Od razu po tym drugą ręką, gdy Lorene zaczęła spadać, sprawiła, że z ziemi wyrosły cienkie, długie i twarde włócznie z ostrym końcem. Tuż nad spadającą czarownicą.
                    Świat dla Lorene na chwilę się zatrzymał, gdy tylko ujrzała pod sobą zasadzkę. Spojrzała w niebo. Gwieździste teraz jak nigdy wcześniej. I jasny księżyc. Dawno nie podziwiała tego co miała nad głową. Wiedziała, że teraz będzie jej koniec. Już dość przeszła. Wystarczy. Może umrzeć. Chciała tego od dawna. Lecz nie rozumiała dlaczego właśnie teraz, tuż przed śmiercią płakała. Łzy spływały jej po policzkach i wtedy jedna ze skalnych włóczni przebiła jej klatkę piersiową, kolejna nogę, recę, brzuch, stopę, dłoń. Była unieruchomiona, a krew kapała na ziemię.
                    Rosalyn upadła na kolana. Ciężko oddychała. Patrzyła z niedowierzaniem na unieruchomioną czarownicę. Pokonaną ją. Na samą myśl uśmiechnęła się. Potem przypomniała sobie o Rossie. Jak najszybciej musiała mu pomóc. Wstała i poczuła ogromne zmęczenie. Zużyła bardzo dużo energii przez co jej ciało wydawało się niesamowicie ciężkie. Szczególnie przez dziwną magię związaną z powietrzem.
                    Pokuśtykała do Rossa, który znajdował się niedaleko od pola bitwy. Cieszyła się, że nic mu się nie stało. Właściwie, to źle to określiła, bo Lorene sprawiła mu wiele bólu, lecz atak jej drzew na szczęście nie dosięgnął Rossa, wzięła je z innej części lasu. Pomogła mu wstać z ziemi.
                    - Jak ją zabiłaś? - zapytał, gdy Rosalyn założyła sobie jego rękę na ramię, aby pomóc mu iść.
                    - Nadziałam ją - odparła.
                    - Czujesz dym, prawda? Las się pali.
                    Rosalyn pokiwała głową. Ruszyli prosto przed siebie. Musieli jak najszybciej wydostać się z lasu. Ogień, który zapaliła Lorene coraz bardziej się rozprzestrzeniał.
                    Czarne końcówki włosów były już przesiąknięte krwią. Lorene jeszcze żyła. Widziała dwie sylwetki. Niezbyt wyraźnie, ale widziała. Śpieszyli się. Potem usłyszała zbliżąjcy się odgłos ognia, który sam przyzwała. Zamknęła oczy, a usta same uformowały uśmiech. W jej głowie pojawiały się obrazy z przeszłości i przemijały szybko. Nie zatrzymała się na ani jednym. Pożegnała swoją siostrę. Pożegnała Fendarę. Pożegnała Tenebrisa. Gdy ogień znalazł się pod jej stopami przez chwilę tylko pomyślała, że zapragnęła by jeszcze raz spotkać się z ukochanym.
Lecz gdy dziewiątym razem odjedziesz w nieznane
Z prochów już nie powstaniesz
Tylko ludzka pamięć w tle zostanie
A ty dołączysz do mnie
Już na zawsze będziemy razem.
                    Dziewiątym razem, po śmieci. Dołączy do niej. I będą już na zawsze razem.
                    Ogień napotkał ciało Lorene. Zmienił kolor na błękit i całą ją pochłonął. A potem las tańczył w niebieskich płomieniach. Płomieniach wywołanych grzechami Lorene, które teraz się topiły.

                    Ross i Rosalyn wyszli z lasu. Odwrócili się wtedy za siebie. Widok, aż zaparł im dech w piersiach. Niebieski ogień wznosił się ponad korony drzew i niszczył przeklęty las Erthora. Musieli się śpieszyć do domku Miljany. W wiosce zapalały się światła. Ktoś zabił w dzwony kościele. Wioska się budziła. Ruszyli ścieżką, idąc powoli, lecz najszybciej jak potrafili. Poobijani, we krwi... i Ross bez serca.
                    Wtedy na ich drodze stanął Colin. Plecak, który miał na ramieniu spadł na ziemię. Patrzył z szokiem na znajomą mu dwójkę ludzi. Widział jak wychodzili z lasu. Zauważył również to, że ledwo co idą. Miał wrażenie, że zaraz oboje się przewrócą. Podbiegł do nich i pomógł utrzymać im równowagę.
                    - Missfoster! Co się stało? - wykrzyczał patrząc na nią.
                    Białowłosa spojrzała na jego twarz i uśmiechnęła się.
                    - Zabiłam czarownicę...
                    Ross mało co się nie przewrócił. Colin szybko go złapał.
                    - Musimy iść do domu Miljany... Muszę mu pomóc... Czarownica coś mu zrobiła - powiedziała Rosalyn. - Wieśniacy nie mogą nas znaleźć...
                    - Pomogę wam - odparł stanowczo.
                    Pomógł zaprowadzić Rossa do chaty. Rosalyn szła za nim. Teraz czuła, że ma u swojego dawnego przyjaciela wielki dług. Nie wiedziała co by zrobiła gdyby on się tutaj nie pojawił. Zapewne by nie doszli, lub nie zdążyli dojść do domu. A miejscowi by ich znaleźli, to z pewnością wtedy wrzucili ich ciała do palącego się lasu. Ewentualnie zrobiliby coś gorszego.
                    Colin położył głowę Rossa na poduszce, a Rosalyn przykryła go kołdrą. Oddychał ciężko. Dalej miał silną gorączkę. Młody Connor poszedł szybko po wodę ze studni. Była lodowata. Przyniósł całe wiadro. Rosalyn namoczyła jakąś koszulkę i zrobiła z niej okład na czoło chłopaka. Nie chciała rozpalać ognia w kominku. Dym mogłoby zwabić wieśniaków.
                    - Dziękuję - powiedziała Rosalyn nie patrząc na Colina. Skupiła się na twarzy Rossa. Widziała jak walczy z gorączką.
                    Właściwie Ross słyszał rozmowę. Nie zbyt uważnie jej słuchał. Nie mógł się skupić przez uporczywą gorączkę. Jedynak rozpoznał spokojny głos Rosalyn. Opowiadała coś. Potem się zaśmiała. Ponuro, lecz zaśmiała. Słyszał też stonowany głos Colina.
                    Colin i Rosalyn przez chwilę wspominali dawne czasy. Dawne czasy trwające bardzo krótko. Niesamowite dla młodej czarownicy wydawało się to, iż mogła czuć się przy starym przyjacielu tak swobodnie. Jakby znali się od zawsze.
                    Po dzisiejszej rozmowie z Lorene Colin postanowił odejść od macochy i ojczyma. Dzięki niej zrozumiał, że ma wybór. Przyjaźnił się z Katriną, jednak nie chciał spędzać z nią reszty życia, tak samo jak ona z nim. Lepiej będzie, jeśli to jego zapamiętają jako tego, który porzucił ukochaną kilka dni przed ślubem. Uratuje tym siebie i ją. Zrobi coś dobrego. Rzadko miał taką okazję. Tylko nie wiedział gdzie się podziać.
                    Ross usłyszał ponownie głos Rosalyn:
                    - Choć z nami. - Mam u ciebie dług,  dodała w myśli.
                    - Z wielką przyjemnością.
                    I rozmawiali jeszcze przez chwilę. Potem Colin postanowił przenocować u rodziny Rosalyn. Jemera i jej mąż nie będą mieli nic przeciwko. Zawsze uwielbiali Colina. I w ten sposób będzie mógł porozmawiać z Katriną, opowiedzieć o swoich planach. Był pewny, że mu z wielka chęcią pomoże.
                    - Do rana - rzucił i wyszedł.          
                    Rosalyn została sama z Rossem. Zmieniła mu okład. W pomieszczeniu było zimno i ciemno.  Przebrała się w najgrubszą, zimową suknie jaką miała i położyła się pod kołdrą obok Rossa. Wtedy tego nie zauważyła, ale on cały drżał. Objęła go i przytuliła do siebie.
                    Nagle Ross otworzył oczy.
                    - Wyszedł? - spytał.
                    - Mhm. Wróci rano.
                    - Czyli  to mi się nie przyśniło... - westchnął. - Rosalyn?
                    - Tak?  
~*~
             Mel śniła po raz pierwszy od dawna. Widziała tam swojego brata. Stał i patrzył na nią. Ubrany był w jasną koszulę i brązowe spodnie, bez butów. Włosy miał krótko ścięte. Jego kąciki ust uniosły się w górę formując wesoły uśmiech. Brązowe oczy lśniły pełnią życia. Jednak ich blask był fałszywy, ponieważ Mero był martwy. A przypominała jej o tym różowa blizna otaczająca całą szyję. Zginął poprzez ścięcie głowy.
             Mimo okropnej śmierci Mero wydawał się spokojny.
             - Czy wszystko w porządku siostro? - jego głos wydawał się głosem anioła.
             Mel stała wpatrzona w brata. W porządku? Nie znała odpowiedzi.
             - Martwisz się o przyjaciół? - zapytał ponownie.
             Pokiwała głową.
             - Już dobrze. Pokonali czarownicę.
             - Skąd wiesz braciszku?
             - Inni mi powiedzieli. Obserwowali walkę. - Mero spojrzał w dal. - Teraz rozumiem. Wszystko idzie z godnie z planem.
             - Zgodnie z planem czego? - zawołała.
             - Uratowania nas wszystkich. Mel czy im pomożesz? Ja pomogę - wskazał na siebie dłonią.
             - Mówisz dziwne rzeczy...
             - Będziesz mocą ludzi czy pozwolisz im umrzeć? - miał poważny głos.
             - O co ci chodzi? Mero!
             Chłopiec spojrzał w bok. Wyglądał jakby czemuś się uważnie przyglądał. Jednak jedynie co ich otaczało, to jasna pustka.  Po chwili odwrócił się do siostry i uśmiechnął uprzejmie.
             - Już dobrze Mel. - Stał teraz kilka centymetrów przed nią. Byli tego samego wzrostu. Położył obie ręce na jej ramionach. - Cieszę się, że jesteś cała. Zdołałem cię uratować.
             Chciała coś mu powiedzieć, lecz nagle Mero zniknął. Jasna przestrzeń zniknęła. Otworzyła oczy i wróciła do rzeczywistości. Jechała wozem do Omnes razem z Miljaną, jej synkiem, Tenebrisem i Faldio. Była późna noc, wszyscy drzemali, a Mel zastanawiała się nad swoim snem. Mero w nim wydawał się taki realny.            
~*~
                     W niewielkim, zimnym pokoju, tam gdzie leżeli Ross i Rosalyn zapanowała cisza. Po słowach wypowiedzianych przez dziewczynę chłopak ani razu się nie odezwał. Przez chwilę starał się poukładać swoje myśli, które aktualnie były w rozsypce. Co zamierzał powiedzieć? Sam nie był tego pewien. Uczucia mu podpowiadały, lecz w tym stanie nie mógł trzeźwo myśleć.
                     - W porządku? - szepnęła Rosalyn przerywając głuchą i nieprzyjemną ciszę.
                     - Tak. - Głos Rossa był nadzwyczaj spokojny. - Po prostu się zastanawiam.
                     - Nad czym?
                     W prawdzie była zainteresowana. Nie miała pojęcia co mógł jej powiedzieć. Nie potrafiła tego przewidzieć. Przez to co czarownica mu zrobiła musiał być psychicznie i fizycznie wycieńczony. Chciałaby mu jakoś pomóc. Sprawić by zapomniał o bólu czy przestał go czuć.
                     Rosalyn nie zdawała sobie sprawy, iż zaciskała coraz mocniej uścisk. Odpłynęła myślami szukając powodu dziwnego zachowania Rossa, a on w tym czasie relaksował się w jej objęciach. Czuł wyraźny zapach białowłosej. Jak zawsze pachniała wiosenną konwalią. Wdychał z zadowoleniem delikatną woń jej perfum. Była ciepła. Może nie tak jak on, gdyż Rosalyn nie miała gorączki.
                    Nagle Ross nieoczekiwanie podniósł się na dłoniach wyrywając tym z uścisku Rosalyn. Jego ręce opierały się o poduszkę między jej ramionami. Jego brązowe oczy skupiły się na każdym szczegółu dziewczyny. Nie wyglądała jednak nie przerażoną czy zdziwioną jego zachowaniem, raczej na zaintrygowaną. Srebrne włosy rozrzucone były po całej poduszce. Malinowe, pełne usta delikatnie się uchyliły wydając cichy wydech. Policzki nabrały rumianych kolorów, a błękitne oczy patrzyły wprost w jego oczy.
                    Patrzyli na siebie przez chwilę, choć im się wydawało, że trwało to długo. Zastygli wymieniając spojrzenia.
                    Ross nie wytrzymał. Patrzenie na nią mu nie wystarczało. Być może, gdyby nad jego organizmem nie zawładnęła wysoka gorączka, która chwilami powodowała majaki, postąpił by rozsądnie. Ale teraz nie myślał. Chciał to zrobić, więc to zrobił. Nachylił się i pocałował Rosalyn. Na początku delikatnie, powoli pogłębiając pocałunek, który trwał bardzo krótko. Następnie nachylił się nad jej uchem i po prostu powiedział:
                    - Kocham cię.
                    Zemdlał. Opadł na nią, przygniatając do twardej podłogi.
                    A Rosalyn leżała z otwartymi na oścież oczami. Tak jakby to co się przed chwilą stało wyglądało niby jak sen. Ross był ciężki. Mimo to nie zepchnęła go. Najpierw dotknęła opuszkami palców swoich ust. Po chwili objęła przyjaciela, słysząc w swojej głowie ostatnie słowa przed snem. Na jej twarzy zawitał delikatny, przyjemny uśmiech.
~*~
                   Ross otworzył szeroko oczy i zaczerpnął głęboki wdech, tak jakby nie oddychał przez długi czas. Czuł się dość dobrze. Podniósł się do siadu i przeczesał gęste, złote włosy, po czym leniwie ziewnął. Dopiero po tym rozejrzał się za przyjaciółką. Nie spała  od dawna. Zbierała swoje rzeczy, choć nie było ich wiele, lecz do podróży przygotować się musiała porządnie.
                    Szybko odwróciła się w jego stronę.
                    - Jak się czujesz? - usiała na kolanach obok niego.
                    - Chyba dobrze. Miałam gorączkę, tak? - Spojrzał na okłady leżące obok. - Nic od mojej rozmowy z Lorene nie pamiętam. - Przyznał łapiąc się za głowę.
                    Rosalyn spojrzała na niego tępo.
                    - Nic?
                    - A co?
                    - Nic.
                    Uśmiechnęła się blado spoglądając na niego. Może to dobrze? - pomyślała. Tak będzie lepiej.
                    Do chaty wszedł Colin. Uśmiechnął się wesoło i postawił plecak przy drzwiach.
                    - Jestem gotowy.
                    - Co on tu robi? - odezwał się Ross. Nie pamiętał co się wczoraj działo. Widząc Colina tutaj był pewny, że wiele przegapił.
                    - Idzie z nami - odpowiedziała Rosalyn uśmiechając się do Rossa.
__________________________________________________

Wprawdzie to chyba jest najdłuższy rozdział jaki do tej pory napisałam. To chyba dobrze. Postaram się następne pisać właśnie takie długie. 
Co sądzicie o tym rozdziale? :)

9 komentarzy:

  1. Wow Pierwszy SUPER ROZDZIAŁ!!! Jeden z najlepszych i najciekawszych Bardzo mi szkoda Lorene że musiała zginąć. I Rossa że zapomniał taką ciekawą noc. Czekam za nextem i pozdrawiam.

    M. wierny anonimowy czytelnik :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jeny, co ja robię ze swoim życiem? Czytam opowiadania zamiast się uczyć ^^''
    Jej, Colin idzie z nimi! Cieszy mnie to bardzo <3 A Ross wreszcie powziął jakieś kroki ku Rosalyn... ale ich nie pamięta. Cóż, to rozłoży ich romansik w czasie xD Co do Lorene - strasznie mi jej szkoda, tak samo jak innych osób, które musiały się poświęcić, ale coś za coś. Poza tym dostanie nagrodę w osobie Tenebrisa, choć dopiero po jego dziewiątej śmierci. Fajnie też, że reszta ferajny (Mel i spółka) na momencik się pokazała, zdążyłam się za nimi stęsknić ;)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. to jest naprawdę piękne *-*

    OdpowiedzUsuń
  4. Kiedy będzie kolejny rozdział

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie wiem. Jakos w poniedziałek, wtorek.

    OdpowiedzUsuń
  6. Jezu! Pominę już historię Lorene- bardzo smutna była i nadal nie mogę wyjść z podziwu, jak ładnie połączyłaś wszystkie wątki... ;)
    Nie mogę przeżyć tego, że Ross najpierw pocałował Rosalyn, a potem o tym zapomniał! No do stu piorunów! Gdybym była na miejscu Rosalyn, to strzeliłabym go w twarz! (nerwów, choć sobie ostatecznie nie zasłużył, nie jego wina, ze nie pamięta...) No i wyznał jej miłość... Eh... Prawie z radości podskoczyłam na krześle! A tu taka niespodzianka! I romansik się odwlecze... ;(
    Ojej! I Colin idzie z nimi?? Hm... Ciekawa jestem tego chłopaka. Przyjaciel Rosalyn... Jednak mam wrażenie, że on czuje do niej coś więcej... Hm... Kroi nam się trójkąt miłosny??
    I chol*ra! Jak to Ross nie ma serca? o.O Tzn. jak serce można zastąpić kamieniem?? Jezu, zapominam, że w fantasy wszystko jest mozliwe... o.O
    Dzięki za info!
    Pozdro i weny!
    K.L.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ajć, wybacz, że dopiero teraz! Widzę, że napisałaś epilog. Huh, ostatni rozdział... :C Tak mi szkoda Loreny... Musiała czuć się okropnie, tak podjudzać Rosalyn, tylko po to żeby ta ją zabiła. >.< Kurcze, dobrze opisana walka i śmierć Loreny. Hmm... przynajmniej umierała z nadzieją, że wkrótce spotka swego ukochanego.
    Fajnie, że wspomniałaś coś o Mel, bo trochę brakowało mi jej i Faldio. A wisienką na torcie był pocałunek Rossa i Rosalyn. Szkoda tylko, że chłopak był w gorączce xD Haha, nie pamięta tego. :D
    Dobra, piszę bez ładu i składu. Idę czytać epilog.

    OdpowiedzUsuń