niedziela, 10 stycznia 2016

Rozdział XXVII - Rosalyn Cz. 2

              Od kiedy na świat przyszedł mały Gerad minął ponad rok. Zaczynała się druga wiosna małego brzdąca. Już umiał siedzieć i chodzić. Wszędzie było go pełno i chwilami Rosalyn potrafiła go zgubić. Na jej szczęście, a na nieszczęście Tenebrisa Gerard upodobał sobie kocura. Uwielbiał go tarmosić i męczyć. Tenebris go kochał, ale czasami nienawidził.  Był uroczy, ale nie wtedy kiedy zostawali sami. Niestety sami zostawali w domu dość często, ale nie na długo.
              Nie tylko Tenebris pomagał Rosalyn. Mel dalej przychodziła, chociaż rzadziej bo miała więcej pracy w sierocińcu. W ciągu ostatniego roku przybyło dużo nowych dzieci. Za to Colin pojawiał się częściej, jednak na pewno nie miał ręki do dzieci. Za każdym razem jak brał Gerarda na ręce to chłopiec płakał.  Czasami pojawiał się też Lembert i bawił się ze swoich chrześniakiem.
              Gerard odziedziczył oczy po matce - piękny błękit oczu, a włosy po ojcu - złoty kolor z zachodu.
              Dzięki Gerardowi Rosalyn zapominała, że kiedykolwiek potrafiła czarować. Chłopiec stał się jej całym światem.
              - To dziecko uratowało Rosalyn od samotności - powiedziała kiedyś Mel, a wtedy Colin jej przytaknął.
              Jedyną osobą, która nie wiedziała, że Gerard istnieje był Ross. Oczywiście, że też ludzie, którzy byli w jego towarzystwie, czyli Yannefer i Blue. Tylko Lembert wiedział i trzymał buzię na kłódkę. Prawda jest taka, ze to sprawiało mu przyjemność. Nikt nigdy do końca nie jest dobry, ani nikt do końca nigdy nie jest zły. Lembert był tego idealnym przykładem.
              Wpadał do Rosalyn co miesiąc, rzadko dwa razy w miesiącu, zawsze z listem od Rossa. Wybierał sobie specjalne pory, aby trafić na obiad lub coś słodkiego. Czasami też bawił się ze swoim chrześniakiem i używał tego tytułu z dumą.
              Rosalyn smuciło to, że Ross nie ma pojęcia o tym, że ma syna. Ale wiedziała, że nie dowie się o nim dopóki nie pozałatwia swoich spraw w pałacu. W jej sercu powoli z dnia na dzień zaczęła się rodzić nowa obawa - a co jeśli Ross będzie wściekły gdy się o nim dowie? Nawet nie myślała, że mógłby być zły, że Gerard istnieje, bała się, iż będzie zły, bo nikt mu o nim nie powiedział. A potem przychodził Lembert i mówił, że kiedyś na pewno będą się z tego śmiać. Czarodziej na pewno będzie.
              Rosalyn wyszła do miasta by zakupić trochę jedzenia. Jak zwykle z rana zostawiała Gerarda pod opieką Tenebrisa, a kocur płakał i błagał by wzięła dziecko ze sobą, jednak ona sama chciała na parę minut od niego od począć. Puściła perskie oko do kocura i zniknęła za drzwiami.
              Rozglądała się po straganach, by wybrać najlepsze warzywa. Przez ostatni rok nauczyła się trochę gotować - umiała już zrobić zupę.
              - Jak dobrze, że cię znalazłam! - usłyszała za sobą kobiecy, znajomy głos.
              - Gertruda? - Rosalyn odwróciła się, a potem uśmiechnęła gdy odgadła imię. - I Arian - dodała widząc brata kobiety. - Co wy tutaj robicie?
              - Przyszliśmy cię ostrzec.
              - Ostrzec? - zdziwiła się. - Przed kim?
              Gertruda spojrzała na brata, a potem złapała za przedramię czarnowłosą i odciągnęła ją trochę od ludzi, ponieważ wszyscy zawsze wpatrywali się w była Białą Czarownicę - w końcu była bohaterką i przykuwała trochę uwagi.
              - Słyszeliśmy o paru fanatykach. Zabijają czarownice, potępiają to, że żyją wśród nas - zaczął Arian. - Doszły do nas słuchy, że idą po ciebie. Ty jesteś symbolem dobrej czarownicy i jeśli zgładzą ciebie myślą, że wywołają wojnę między ludźmi a czarownicami.
              - Ale ja już nie jestem czarownicą.
              - Dlatego się ciebie nie boją.
              Rosalyn zacisnęła usta w wąską linię i spojrzała na poważne miny dawnych przyjaciół. Czuła lęk, lecz nie bała się o siebie. Było tyle ludzi, których mogli skrzywdzić tylko po to by dostać się do niej.
              - Będziesz na siebie uważać? - zapytała Gertruda widząc smutną minę Rosalyn. Próbowała swoim uśmiechem poprawić jej humor, ale jednak nikt nie byłby wesoły gdyby okazało się, że ktoś chce cie zgładzić. - Jak coś to zostaniemy tutaj na parę dni. Musimy złapać tych ludzi. Za ich głowy dużo zapłacą. A z resztą mamy u ciebie dług. W końcu uratowałaś świat.
              - Macie gdzie spać? - Po tych słowach Rosalyn pacnęła się w czoło. Od kiedy włączył się jej instynkt macierzyński jest strasznie nadopiekuńcza. Dostrzegła zdziwienie łowców dlatego też dodała szybko: - Przepraszam.
              - Znajdziemy jakąś gospodę. - Gertruda puściła jej oczko.
              - W porządku. Jak chcecie możecie dziś wpaść na obiad.
              - Pewnie, skorzystamy - odparł z uśmiechem Arian. - Nie codziennie bohaterka zaprasza cie na obiad- powiedział do siostry.
              - To do zobaczenia.
              Odwróciła się na pięcie, zrobiła zakupy i udała się do lasu, w stronę domu. Szła powoli zastanawiając się nad słowami Gertrudy i Ariana. To dla niej nie było nic nowego, że są ludzie, którzy nie akceptują tego, iż czarownice żyją normalnie wśród ludzi. Nawet niektórym czarownicom ciężko było się do tego przystosować.
              - Przepraszam panią.
              Rosalyn odwróciła się za niskim męskim głosem. Jego właściciel był potężnej postury, przez jego całą twarz przechodziła blizna. Czarnowłosa zacisnęła dłonie na koszyku czując, że zbliża się coś złego.
              - Pani jest Białą Czarownicą, prawda?
              Instynkt kazał jej wyrzucić z rąk cały bagaż jaki miała i uciekać. Tak zrobiła. Biegła tak szybko jak tylko potrafiła. Odbiła na zachód od swojego domu. Wiedziała, że mężczyzna ją goni, a nie mogła zaprowadzić ją do miejsca, gdzie znajduje się dla niej najcenniejszy skarb. Uciekając przed wrogiem czuła się haniebnie. Tego dnia po raz pierwszy poznała smak tchórzostwa i ucieczki od walki. Jeszcze niespełna dwa lata temu zrównała by tego człowieka z ziemią.
              Nie miała już tej samej formy co kiedyś, więc też szybko opadła z sił, jednak biegła dalej. Nie mogła pozwolić się złapać, choć ledwo stąpała po ziemi. Co się stanie z Gerardem jak jej zabranie? Musiała żyć dla niego.
              Nagle niefortunnie zahaczyła nogą o korzeń i upadła na ziemię. Zanim zdążyła się podnieść mężczyzna wgniótł jej twarz z powrotem w piach i zaśmiał się.
              - Będzie bolało! - zawołał wesoło, po czym odsunął się.
              Rosalyn uniosła głowę i spojrzała za siebie. Widziała jak mężczyzna bierze zamach dość grubym kijem, a potem widziała tylko ciemność.
              Miała przez chwile przebłyski jasnego światła. Towarzyszył przy tym silny ból głowy. Nie dała rady jeszcze podnieść powiek, czuła jakby ważyły parę ton. Nagle poczuła jak ktoś wylewa na nią kubeł zimnej wody. Ocucona natychmiastowo zaczęła kaszleć. Potem nadeszły dreszcze. Nim zaczęła się zastanawiać gdzie jest w kącikach oczu zebrały się łzy, gdy usłyszała melodię złożoną ze złośliwych śmiechów.
              Była w lesie, przywiązana do jakiegoś pnia. U jej stup leżało puste wiadro.
              - Skoro już się obudziła to możemy ją załatwić! - zawołał jeden i zarechotał. Dostał od razu w łeb za swój pomysł.
              - Ty głąbie! Trzeba ją spalić na stosie jak wiedźmę!
              - Przy publiczności - zawołał drugi! - Będzie zabawniej!
              - Nie mogę umrzeć - powiedziała ochrypniętym głosem Rosalyn.
              Porywacze zaśmiali się wesoło, tak jakby ktoś właśnie opowiedział im dobry kawał.
              - A to niby dlaczego?
              - Bo ktoś na nią czeka w domu!
              Rosalyn bardzo dobrze znała ten głos, który przed chwilą przemówił. Porywacze zamilkli i odwrócili się za siebie. Nie wyglądali na zadowolonych, że ktoś ich w ogóle znalazł. Wyjęli miecze z pochwy i przybrali pozycje bojowe.
              Wybawiciel Rosalyn nie był sam. Stał ramie w ramię z Gertrudą i Arianem. Rodzeństwo wydawało się zadowolone z tego że znaleźli swoje ofiary, ale za to Colin wyglądał na porządnie zdenerwowanego.
              Porywacze rzucili się do ataku nie myśląc nawet o strategii. Naparli na Ariana i Gertrudę, a oni odpierali ich ataki. Walka nie była równa - trzech na czterech.
              Gertruda dzierżyła kuszę, Arian miecz, tak samo jak Colin. Mężczyźni przystąpili do odpierania ataków porywaczy, a kuszniczka ich osłaniała.  Colin skrzyżował miecze ze swoim przeciwnikiem, a potem go odepchnął nogą. W tym samym czasie został zaatakowany od tyłu. Gertruda natychmiastowo zareagowała wystrzeliwując strzałę prosto w rękę, w której dzierżył broń. Miecz upadł na ziemię, a mężczyzna przeklął głośno. Odwrócił się aby móc zemścić się na Gertrudzie. Wtem Colin przygwoździł jego nogę do ziemi swoim mieczem unieruchamiając go jednocześnie.
              - Jednak jesteś do tego stworzony - Kobieta uśmiechnęła się zawadiacko. - I znowu mnie uratowałeś.
              Colin udał, że nie słyszał tej uwagi. W tamtej chwili był wściekły. Gdyby nie to, że łowcy byli mu potrzebni by móc uratować Rosalyn, to sam próbował by ich sprać. To co zrobili było niewybaczalne.
              Arian w tym czasie świetnie sobie radził z pozostałą dwójką. Jednego powalił jednym ciosem - okazał się słabeuszem. Za to jego drugi przeciwnik był godny jego uwagi. Jako, że brat Gertrudy nie potrzebował pomocy,  Colin prześlizgnął się między walczącymi i bez trudu dostał się do Rosalyn. Była wystraszona. Nawet nie odezwała się, kiedy kowal uwalniał ją z objęć lin.
              - Spotkałem ich przypadkiem - wyjaśnił Colin. - Ariana i Gertrudę. Powiedzieli mi co zamierzają. Wiedzieli, że ci ludzie są gdzieś w wiosce. Zrobili z ciebie przynętę Rosalyn. Tak mi przykro, że musiałaś przez to przejść. Jak się czujesz? - zapytał czule.
              Wtedy Gertruda wbiła czwartą strzałę w ostatniego porywacza. Przeszyła jego nogę na wylot, po czym on upadł na ziemię niemalże płacząc z bólu.
              - Gdzie jest moje dziecko? - zapytała Rosalyn patrząc na leżących mężczyzn.

~*~

              Po tym wydarzeniu Rosalyn miała niewielkiego guza na głowie. Na szczęście więcej urazów nie doznała. Gertruda i Arian przepraszali ją za to, że zrobili z niej przynętę na tamtych złych ludzi. Rosalyn nie czuła urazy. Pomyślała, że gdyby była jeszcze czarownicą, to na pewno na ich miejscu postąpiłaby tak samo. Ba, robiła gorsze rzeczy. Chcieli oddać jej część nagrody za tamtych ludzi, jednak stanowczo odmówiła, choć na pewno jej się należały.  Za to Colin nie potrafił im tego wybaczyć. Arian i Gertruda nie mogli wyjść z podziwu, że gdy tylko się o tym dowiedział to pierwszy pobiegł na ratunek. Jego odwagi mogli mu pozazdrościć. I wtedy Gertrudzie narodziła się pewna myśl. Od kiedy Hans odszedł -  a raczej go wyrzucili - ich drużyna znacznie się osłabiła. Pamiętała do dziś, że Colin uratował ją przed płomieniami Feniksa. I pamiętała, że gdy atakowali ich czarni rycerze to walczyli ramię w ramię z potworami tworząc naprawdę dobrą drużynę. Próbowała go namówić, aby z nimi poszedł.
              - Nie odejdę. Po pierwsze, jestem na was wściekły! - krzyknął Colin. - A po drugie Rosalyn mnie potrzebuje.
              - A co zrobisz jeśli wróci Ross? - Zaczęła Gertruda. - Wybacz, nie jestem ślepa. Ale jesteś przy niej cały czas, zachowujesz się jakby to dziecko było twoje, a nie jest. Wiesz, że ona cie wtedy zepchnie na dalszy plan.
              - Gdyby Ross miał wrócić to już by dawno to zrobił - powiedział.
              Arian pokręcił tylko głową i odszedł z siostrą. Wiedzieli, że aby przekonać tego chłopaka trzeba było czegoś mocniejszego. Na przykład słów od Rosalyn. Gertruda miała dług do spłacenia względem Colina. To było smutne, że żył w nadziei, że Ross tutaj się nie pojawi. Bo gdy w końcu postawi nogę w tej wiosce zniszczy cały jego idealny świat. I wtedy nie będzie już tak kolorowo.
              Pomysł by porozmawiać o tym z Rosalyn nie był głupi. Wracając do gospody, w której się zatrzymali spotkali na głównym rynku byłą czarownicę. Szybko do niej podeszli i postarali się wytłumaczyć jej całą sytuację. Chociaż łowcy głównie robili to dla siebie, to też po części dawali Colinowi drugą szansę. Zanim zdąży zapuścić tutaj korzenie może odejść. Potem będzie za późno. Jeszcze trochę czasu i się zakocha jeśli już to się nie stało.
             Rosalyn zgodziła się zaproponować Colinowi wyruszenie w podróż z Arianem i Gertrudą. Gdyby miała jeszcze moc sama podróżowałaby dalej. I pewne było to, że nie chciała by Colin uzależniał swoje życie od niej.
              Oczywiście łowcy pominęli pewne kwestie przy rozmowie, takie jak, że Colin najwidoczniej z biegiem czasu mógłby mieć nadzieję na związek. Wyglądało na to, że Rosalyn nawet nie pomyślała, że jej przyjaciel mógłby zacząć darzyć ją jakimikolwiek romantycznymi uczuciami.
              Kiedy łowcy odeszli, do uszu Rosalyn oprócz pisku podekscytowanych dzieci doszedł głos starego przyjaciela:
              - Cześć - zawołał.
              To był Faldio.

~*~

              Rosalyn zaprowadziła rudowłosego do klasztoru - sierocińca, w którym teraz pracuje Mel. To było oczywiste, że chciał zobaczyć się z Mel. Choć ich relacja była chyba najbardziej skomplikowaną relacją z jaką się spotkała, to miła nadzieję, że w końcu się dogadają.
              Zanim wróciła do domu postanowiła wstąpić do Colina, tak jak obiecała łowcom. I tak jego kuźnia była po drodze do chatki. Zapukała dwa razy do drzwi po czym weszła. Słyszała regularne uderzenia młotem o stal. Colin mocno skupiał się na swojej pracy. Wyglądał jakby był w transie. Nie usłyszał pukania, a tym bardziej nie miał pojęcia, że ma gościa. Najczęściej pracował ze swoim szefem ale dzisiaj najwyraźniej zrobił sobie wolne.
              Rosalyn odchrząknęła. Dopiero wtedy Colin oderwał oczy od swojej pracy, podniósł głowę i spojrzał na gościa. Sam widok dziewczyny poprawił mu humor. Uśmiechnął się uroczo i przywitał.
              - Co tutaj robisz? - zapytał.
              - Chciałam z tobą porozmawiać.
              Na twarzy czarnowłosego pojawiły się delikatne rumieńce.
              - Ah tak? O czym? - Mówił podekscytowany.
              - Spotkałam Ariana i Gertrudę. Słyszałam, że zaproponowali ci byś z nimi wyruszył...
              Colin natychmiastowo spochmurniał. W głębi serca miał nadzieję, że będą rozmawiać o czymś przyjemnym, a ona wyskoczyła z tematem, którego nie chciał poruszać. Przybrał posępną minę i odparł:
              - Nasłali cie? I tak im się dałaś? - Warknął i wrócił do swojej pracy. Ze złości uderzał mocniej
              Rosalyn oparła się o ścianę. Skrzyżowała ręce i westchnęła ciężko. Smuciło ją to, że
Colin musiał być aż tak uparty.
              - Nie chcę byś przeze mnie rezygnował ze swojego życia. Wiem, że zostałeś tutaj dla mnie, ponieważ dwa lata temu było ze mną bardzo źle, ale już jest dobrze. Nie potrzebuje opieki. Jestem ci bardzo wdzięczna.
              - Lubię teraz swoje życie - zaczął. - Naprawdę mi się tutaj podoba. A teraz mam wrażenie - Colin spojrzał smutnym wzrokiem na Rosalyn - że masz mnie dość i chcesz się mnie pozbyć.
              Rosalyn nic na to nie odpowiedziała. Zacisnęła dłonie w pięści i rzuciła wkurzone spojrzenie na pożegnanie, a potem wychodząc trzasnęła mocno drzwiami.
              Była wściekła i wkurzało to ją jeszcze bardziej, że on rozumiał wszystko na opak. Czy naprawdę mogło mu się takie życie podobać? Został przymuszony do podróżowania z nią przez Blue, kiedy zniszczyli miasto Omnes. Mógł teraz wybrać własną drogę życia, a nie gnić w tym miasteczku.
              Weszła do swojego mieszkania niczym burza, jednak złość jej natychmiast przeszła kiedy zobaczyła jak mały Gerard żuje ucho Tenebrisa.
              - Ratuj... - błagał kot.
              Zapomniawszy o Colinie zaśmiała się wesoło i wzięła syna na ręce. Wytarła jego buzię, a potem spojrzała na Tenebrisa.
              - Dobrze, że się nie lenisz. Ale mimo to nie możesz pozwalać mu na takie rzeczy.
              - Nie pozwalam! To mały łobuz i sadysta!
              - Przesadzasz!
              - Wcale nie! - zawołał. -Nigdy więcej! Nigdy więcej mnie z nim nie zostawiaj! - Ryknął wybiegając z mieszkania.
              - Daj spokój! To tylko dziecko!
              Tenebris zatrzymał się na krawędzi werandy kiedy spostrzegł Faldia. Rudowłosy miał oczy niczym pięciozłotówki.
              - O cholerka... - szepnął słysząc cichy, delikatny płacz. - Czy ja dobrze słyszę? Dlaczego nikt mi nie powiedział?!

~*~

              Faldio mógłby się spodziewać wszystkiego, ale nie tego. Mały Ross, a raczej Gerard siedział spokojnie na dywanie i bawił się drewnianymi klockami. Jedynie co odziedziczył po matce był tylko kolor tęczówek. Faldio siedział razem z nim na podłodze i podawał mu do rąk zabawki.
              - Nie mogę uwierzyć, że Ross jeszcze tutaj nie przyjechał - przyznał.
              Spojrzał na twarze przyjaciółek, bo nikt nic nie dopowiedział. Widząc zakłopotanie u Rosalyn czy Mel domyślił się wszystkiego.
              - Nie powiedziałaś mu! - oznajmij oskarżając i wytykając Rosalyn palcem.
              - Na jej obronę - wtrącił się kocur - nie mogła mu tego powiedzieć! Dobrze wiesz o tym!
              Faldio pokręcił tylko głową.
              Dopiero potem dostał wyjaśnienie dlaczego Ross jeszcze nie wie o dziecku. Głównie Lembert zabronił wspominać o tym w liście. I tak wiedziała, że czytał je za każdym razem przed oddaniem dla Rossa.
              Rosalyn nie martwiła się, o to, że Ross może jej nie wybaczyć, bo nie dowiedział się wcześniej o Gerardzie. Znała go bardzo dobrze, ale nie miała żadnej pewności jak może zachować się w tej sytuacji. Przeżyli ze sobą wiele, ale Gerard jest z pewnością kimś co odmieni ich życie.
              Tenebris ujawnił swoje przemyślenia, na temat, że wszyscy powoli się zjeżdżają. Dodał, że na pewno niedługo znowu będą spędzać czas w starym, dobrej grupie. Choć nie wiadomo było ile będzie trwać "niedługo", bo do kompletu brakowało jeszcze tylko jednej osoby.
              W ciągu tygodnia Faldio zdążył się zaaklimatyzować w mieście. Poszukiwał sobie w tym czasie pracy, a zatrzymał się u Mel. Ostatecznie nie przyjęła święceń. Colin od czasu kłótni z Rosalyn nie pojawił się w jej domu ani razu, ani nie odezwał. Z tego co było wiadome, Arian oraz Gertruda jeszcze nie opuścili i dalej starają się przekonać Colina aby z nimi wyruszył.
              Rosalyn robiąc codziennie zakupy mijała zakład pracy Colina. Zerkała w jego stronę ukradkiem, jednak ani razu nie zatrzymała się przy nim na dłużej.
              I tego dnia Rosalyn robiła zakupy na obiad. Była piękna niedziela z racji tego Mel zrobiła sobie wolne. Zawsze wolne dni spędza w domu Rosalyn z Tenebrisem i małym Geraldem. Teraz dołączył do nich również Faldio.
              Rozglądając się za najlepszymi produktami zapomniała o bożym świecie. Wybór najświeższych pomidorów był najważniejszy. Nie to co kiedyś - ratowanie świata. Feniks wydawał się pikusiem przy znalezieniu warzywa, które nie jest poobijane. Szczególnie o tej porze. Gdy złapała swoją zdobycz walcząc o nią z piętnastoletnią dziewczyną, która pewnie z polecenia matki została wysłana na targ, zapłaciła i ruszyła w stronę domu. Po drodze mijała też swój posąg.
              W tym miejscu zawsze był tłum ludzi - w końcu centrum miasteczka. Podróżni przechodzili przez nie, a także znajdowało się tam wiele barów i innych atrakcji. I wtedy wśród tłumu Rosalyn dostrzegła złote włosy.
              Zamarła, a świat w raz z nią. Nie widziała twarzy, postać była odwrócona tyłem. Wpatrywała się w jej podobiznę z marmuru. Zaciśnięta dłoń na koszyku z zakupami rozluźniła się przez co wypadły jej z ręki. Piękne pomidory poobijały się i poturlały się  po ziemi. Rosalyn postawiła pierwszy pewny krok przed siebie i wyciągnęła do przodu dłoń. Ta ręka prowadziła ją prosto do postaci pod posągiem. Spoczęła na jej ramieniu, a wtedy wstrzymała oddech.
              Postać ukazała swą twarz i to nie był Ross. Rosalyn przeprosiła szybko nieznajomego, który po tej sytuacji ruszył dalej w swoją podróż. Nagle spochmurniała. Iskierka nadziei przerodziła się w ogień. W momencie kiedy ten człowiek pokazał swoją twarz po prostu zgasła niczym świeczka zgaszona przez zwykłe chuchnięcie.
              Rosalyn zaczęła wątpić, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy Rossa. Spojrzała na swoją wyrzeźbioną podobiznę i pomyślała: Może wtedy powinnam z nim zostać w stolicy? Westchnęła ciężko.
              - Przepraszam... Upuściła pani koszyk.  - Powiedział głos za nią.
              Nieważne - pomyślała.
              Odwróciła się powoli do miłego człowieka, który ruszył na pomoc.
              Młody mężczyzna raptem starszy od niej o rok z szerokim uśmiechem na twarzy, trochę cwanym i pewnym siebie, ale jednocześnie radosnym. Wyższy o głowę, ładnie ubrany i z blond czupryną.
              Rosalyn była pewna, że tym razem to musiał być sen. Na pewno sen. To niemożliwe.

Przed chwilą właśnie ten płomyk nadziei zgasł. A teraz...

              - Ross! - Rosalyn bez namysłu rzuciła się na jego szyję.
           
... płonął jeszcze mocniej.

              Stanęła na palcach i objęła dłońmi jego twarz, po czym złożyła na jego ustach soczysty pocałunek, który on odwzajemnił. Stykali się przez chwilę czołami, a potem Ross wypalił:
              - Co to za niespodzianka o której cały czas pisałaś w listach? Lembert mówił, że to coś wspaniałego! - Nie krył swojego entuzjazmu.
              I w tym momencie Rosalyn uświadomiła sobie, że ten piękny czar mógł zaraz prysnąć. Nie umiała już czarować, więc nie mogła tego naprawić. Mając nadzieję, że kiedy Ross dowie się o Gerardzie to nie będzie na nią zły.
              Złapała go za dłoń i spojrzała prosto w brązowe, głębokie oczy.
              - Zaprowadzę cię tam - rzekła poważnie.
              Kiedy stanęli przed chatką na kurzej łapce, Ross powiedział, że jej domek kojarzy się z tym Fendary. Nie widział go nigdy w okazałości, ale kurzą łapkę doskonale kojarzył. Przez całą drogę przez las opowiadał co u niego w wydarzyło się podczas podróży, utrzymywali kontakt przez listy więc nie musiał streszczać jej dwóch lat. Tak samo ona. Naprawdę się cieszył, że w końcu mógł być znowu tak blisko ukochanej.
              Wdrapali się na ganek. Rosalyn złapała za klamkę od drzwi i w tym momencie spojrzała na Rossa przez ramię.
              - Mam nadzieję, że mi wybaczysz... - szepnęła i weszła do środka.
              Mel i Faldio stanęli jak w wryci razem z Tenebrisem na przodzie któremu opadła szczęka niemalże do podłogi. Kocur jako pierwszy oprzytomniał i rzucił się na szyję Rossowi.
Ross zaśmiał się i przytulił kota. Kolejny podleciał do niego Faldio. Wymienili męskie uściski i poklepali się po plecach. Mel również uścisnęła Rossa. Wszyscy cieszyli się z jego powrotu.
              Rosalyn stanęła na środku pokoju i zaczęła się rozglądać.
              - Gdzie jest? - zapytała w stronę Mel. Z Faldio nie było sensu rozmawiać. Zachowywał się jak zakochana nastolatka.
              - Zasnął u ciebie w sypialni.
              - Kto? - wtrącił się Ross.
              Mel i Faldio wymienili się spojrzeniami.
              - Może my poczekamy na zewnątrz. - Mel wzięła Tenebrisa pod pachę, a drugą ręką pociągnęła Faldia na ganek.
              - To właśnie ta tajemnica... - wyjaśniła Rosalyn idąc w stronę drzwi do sypialni. - Chodź za mną.
              Tajemnica, już nie niespodzianka - pomyślał. Ross zaczął odczuwać lęk. Był tak głupi myśląc, że może czeka na niego przez te dwa lata. Ciągnie go do sypialni, by pokazać mu dosadnie, że ktoś inny tam gości. Już chciał wybuchnąć, jednak postanowił poczekać i zobaczyć co zaprezentuje mu Rosalyn. Jakieś miał dziwne przeczucie, iż za drzwiami zobaczy Colina.
              Kiedy wszedł do sypialni łóżko było puste, obok stała Rosalyn odwrócona plecami. Miała coś w rękach. Przytulała to do siebie jak największy skarb.
              - Ross... Chciałabym ci przedstawić Gerarda... Naszego syna.
              Ukazało się jego oczom małe dzieciątko, które miało oczy w stu procentach po matce - przepiękny błękit nieba, a złote włosy ojcu.

              Rossowi było ciężko w to uwierzyć. Szok i strach mieszały się ze sobą, a także gdzieś dochodziła do tej mieszanki radość ze szczęściem. Jednak nie był w stanie dokładnie określić tego co czuje. Jedynie wiedział, że nie był zły. Lecz nie potrafił nic powiedzieć. Usiadł na łóżku w milczeniu. Rosalyn usiadła obok niego, jedną ręką przytrzymując Gerarda, drugą położyła na ramieniu Rossa. W pełni by zrozumiała jakby chciał się od niej teraz odwrócić. Chociaż by zrozumiała, to nie oznaczało, że się tego nie obawiała.
              Ross wyciągnął ręce, na znak, że chce potrzymać swojego syna. Ujął jego małą, złotą główkę i  tyłów, a potem przytulił go do siebie. Jego bystre wesołe oczy obserwowały ojca z ciekawością. Potem zrobił bańkę ze silny i wesoło się roześmiał.
              - Nie byłem dobrym królem... - przemówił nagle Ross. Spojrzał z poważną miną na Rosalyn, która była mocno spięta. Siedziała jak na szpilkach, jakby obawiała się jego kolejnego słowa. Objął ukochaną ramieniem i uśmiechnął się do bobasa: - Myślisz, że będę dobrym ojcem?
              Opierając głowę na jego ramieniu i czując narastającą ulgę odpowiedziała:
              - Najlepszym.
              - Właściwie... Gerard, tak? Kto mu nadał to imię?
              - Lembert.
              Uśmiechnął się pod nosem. I wszystko jasne  -pomyślał. Lembert rok temu przybiegł do niego i zapytał jakiego imienia najbardziej nie lubi. Teraz wydaje się to nawet śmieszne,a te imię wcale nie jest takie straszne.
              - Zaraz... Czemu Lembert nazwał nasze dziecko?
              - Bardzo mi pomógł znieść poród.
              - Ah tak... Rozumiem. - Trzymając małą dłoń Gerarda dotarło do niego jak wiele przegapił.

              ~*~

              Wieczorem Gertruda postanowiła jeszcze raz zajrzeć do Colina. Tym razem wiedziała, że go przekona. Dziesiejszy argument na pewno zmieni jego zdanie.
              Zapukała dwa razy w drzwi, po czym weszła do jego pracowni. Colin już sprzątał, szykował się do powrotu do domu.
              - Co tym razem przygotowałaś?  - uśmiechnął się kiedy ją zobaczył.
              - Ross wrócił - powiedziała bez owijania w bawełnę.
              - Tak, jasne - zakpił gasząc ogień i odstawiając puste naczynie na stole. Zdjął fartuch i już był gotowy do wyjścia.
              - Naprawdę. Jak nie wierzysz idź sam, zobacz. On i Rosalyn wyglądają na szczęśliwych.
              Młodzieniec zacisnął dłonie w pięści.
              - Jak kłamiesz to zostawisz mnie w spokoju? - zapytał.
              - Tak. Wtedy zostawię ciebie już w spokoju.
              - Dobra, to się przekonajmy. - Powiedział pewny siebie.
              Jednak stracił tą pewność kiedy stanął na ganku Rosalyn i zajrzał przez okno. Gertruda miała rację. Ross tam był w środku. Razem z Rosalyn, Mel i Faldio, a także Tenebrisem. Wszyscy siedzieli razem, mały Gerard wesoło stukał klockami o sobie siedząc jednocześnie na kolanach swojego prawdziwego ojca. Sytuacja niczym wyjęta z obrazka. Piękna sielanka.
              A Colin poczuł się zapomniany. Tyle poświęcił Rosalyn i już został odstawiony na półkę bo nie był potrzebny. Gertruda miała rację, jednak nie to go najbardziej bolało. Zdrada. Jak tak można? Oddał jej całego siebie.
              Odwrócił się na pięcie zabierając ze sobą wszystkie uczucia i odszedł.

~*~

               - Ross, coś się stało? - Spytała Rosalyn siadając obok niego. - Coś jest za oknem? Tak się dziwnie patrzysz...- Nie kryła, że ten fakt ją przeraża. Jeszcze nie dawno ktoś próbował ją zranić, więc jest trochę przewrażliwiona na takie sprawy.
              - Zaraz wracam - powiedział podając jej dziecko.  Jego oczy zmieniły kolor na czerwony.
              - Co sie stało?
              - Nic wielkiego.
              Zanim zniknął za drzwiami posłał zdziwionym przyjaciołom uśmiech. Zeskoczył z ganku, nie używając drabiny i przebiegł przez rosnący,  różany ogród prosto w las, za śladami. Szybko dogonił Colina. Miał w końcu więcej siły jak zwykły człowiek.
              - Czekaj! - zawołał za nim. - Nie miałeś zamiaru się przywitać... albo pożegnać?
              Colin zatrzymał się. Spojrzał rozwścieczony na Rossa, jednak po chwile jego złość rozeszła się, kiedy tak właściwie mu się przyjrzał. Wtedy zdał sobie sprawę, że może właśnie tak miało być. A nawet jeśli nie, to przeczuwał, że tak się stanie. Bezsilność naprawdę go dobijała.
              - Nie muszę. Ma ciebie.
              - Nie zastąpię dla Rosalyn ciebie. Za wiele dla niej zrobiłeś. Jest jej naprawdę przykro, że się do niej nie odzywasz.
              - Chciała bym odszedł. Chciała się mnie pozbyć.
              - Na pewno nie to miała na myśli.
              - Wiem. Ale... - westchnął - ... W końcu spełnię jej oczekiwania. Jutro rano już mnie tutaj nie będzie, więc pożegnaj ich ode mnie.  Do widzenia Ross.
              - Trzymaj się.
              Colin zniknął w gąszczach lasu i przez rok nikt nie wiedział co się z nim działo.

~*~

              Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, za siedmioma morzami, był sobie wielki kontynet. A na nim mieszkała bohaterka zwana Białą Czarownicą, która uratowała świat przed klątwą Feniksa. Była piękna i potężna. Mieszkała w South Land, w lesie przy niewielkim miasteczku. Rzec można było, że wiodła szczęśliwe życie mimo, iż straciła swoje moce, to wciąż miała przy sobie ukochanych przyjaciół, dwójkę dzieci i kochającego męża.

I żyli długo i szczęśliwie.

KONIEC. 

________________________________________________ 

Swoją długą nieobecność wyjaśniłam TUTAJ. Jeśli ktoś chce poznać wyjaśnienie niech wejdzie, a jak nie to nie. xD Proste.

Napisałam coś o epilogu... ale nie wiem czy go w ogóle dodać. Otóż powód jest taki: jest specyficzny, bardziej jak prolog i występuje w nim tylko Faldio.To wasza decyzja. Napiszcie w komentarzach czy go chcecie. 

I jeszcze mam jedną wielką prośbę do Was, moi drodzy czytelnicy. To jest ostatni rozdział o przygodach Rosalyn. Tak ostatni. Więcej nigdy nie będzie. Dlatego chciałabym, to wiele dla mnie znaczy, abyście podsumowali to opowiadanie. Momenty jakie wam się podobały, czy to były smutne, te śmieszne, głupie, jakieś walki albo zapomniałam o jakimś wątku i chcielibyście wiedzieć jakby się potoczył dalej ( na pewno o czymś zapomniałam xD w końcu 70 postów to nie byle co :) )
Nawet ci, którzy czytają i nigdy nie mają w zwyczaju komentować, apeluje do was. Nie wiem czy warto było poświęcać prawie trzy lata na te opowiadanie, więc odpowiedzcie mi.  

Jeśli chodzi o mnie tą historię będę wspominać bardzo dobrze, a szczególnie jej początki kiedy trzymała na początku taki w miarę mroczny klimat. Pamiętam pierwszą scenę jaką wymyśliłam to Rosalyn, która jako już dorosła idzie po szczątki Fendary do studni w swojej rodzinnej wiosce. 
Faldio miał być typowym kobieciarzem, mieszkać nad morzem  i sprzedawać ryby na targu. Rosalyn i Ross mieli go poznać dopiero kiedy dostali misję ocalenia Mel. Tak! misję! Mieli wypełniać misje czarownic. Mel była już zakonnicą, a Faldio się za nią uganiał. Przyczepił się do Rossa i Rosalyn i przez to z nimi podróżował. No i nie było kochanego pupilka - Tenebrisa. Feniksa też. Opowiadanie miało się skończyć kiedy Rosalyn zabija Lorene. I taka wersja trzymała się do opublikowania 4 rozdziału. Wtedy wymyśliłam, że Ross będzie jednak księciem. Bo co to za opowiadanie gdzie nie ma żadnego arystokraty? :D 
Dużo by jeszcze wymieniać. 
I powiem wam, że jestem z siebie dumna. Już miałam parę razy porzucić to opowiadanie, ale dzieki wam tego nie zrobiłam. Dokładnie tak - dzięki wam. 

Jeśli nie chcecie ze mną jeszcze kończyć przygody to zapraszam wszystkich na Harborn. :)

Ps. Nie poprawiałam rozdziału. Szczerze to mi się nie chciało XD mam tyle nauki, że nawet żyć mi się  nie chce. Poprawiłam tylko te słówka podkreślone na czerwono xD